| Pamiętam, jak przy wigilijnym stole łowiłam grzyby z zupy i chowałam w chusteczkę. Marzyłam, żeby Święty Mikołaj przyniósł dużo prezentów. I żebym, do licha, nie musiała grzecznie dygać przed ciocią.
Kuzynka opowiadała mi niedawno, że jaki rodzina miała ze mnie ubaw. Byłam przepotwornie grzeczna i gotowa do mówienia wierszyków, kiedy tego wymagali. A kiedy nie wymagali, to siedziałam cicho, bo się nie wtrącałam, bo wiadomo, że dzieci głosu nie mają, a nawet jeśli mają, to lepiej, gdyby używały go dokładnie wtedy, kiedy oczekują tego dorośli. A póki dorośli nie chcą, należy "siedzieć w kącie, aż znajdą cię". Wpasowywałam się prawie idealnie w ówcześnie panujący wzorzec dziecka i nie zastanawiałam, że coś mnie uwiera.
A uwierało głównie w czasie rodzinnych spotkań. Własna córka pomogła mi sobie przypomnieć, że Boże Narodzenie to dla mnie nie tylko wspomnienia pachnące choinką. Spytała, czy jako dziecko lubiłam święta. Odpowiedziałam, zgodnie z prawdą, że tak. Odkąd pamiętam, czułam tę magię. I nie, nie przyłączę się do chóru tych, którzy mówią, że to dzień, jak każdy inny. Ale przypomniałam sobie, że w tym dziecięcym lubieniu sporo było przymusu. Nie lubiłam białych świątecznych rajstop na przykład. Kokarda mi się zsuwała z mysiego ogonka. Ale przecież wypadało, żeby dziewczynka była stosownie ubrana przy świątecznym stole. Nie lubiłam pożegnań i powitań, ale byłam grzeczną dziewczynką, więc w dyganiu, pewnie dość nerwowym, nie miałam sobie równych. Dokładałam starań, żeby zaspokoić oczekiwania ciotek, które chciały wiedzieć, co dzieje się w szkole, czy mam już chłopaka i czy jestem grzeczną dziewczynką. Na to ostatnie spokojnie mogę teraz odpowiedzieć twierdząco. I nie jestem już taka pewna, czy to było dobrze.
Gdybym nie była grzeczna, mogłabym mieć w poważaniu, że "trzeba spróbować każdej wigilijnej potrawy, bo inaczej Święty Mikołaj nie przyjdzie". Pamiętam, jak zatykałam nos, bo kompot z suszu zawsze miał dla mnie woń starej piwnicy i - sorry - nic tego nie zmieni. Ale przecież trzeba, wiecie, bo Mikołaj... Memłałam w rybich ościach, cierpiałam od przesłodkiego maku z kluskami. Pamiętam, jak przy wigilijnym stole łowiłam grzyby z zupy i chowałam w chusteczkę. Marzyłam, żeby Święty Mikołaj przyniósł dużo prezentów. I żebym, do licha, nie musiała grzecznie dygać przed ciocią.
I taka już jestem grzeczna przez lata, że w tym roku znów ruszyłam między sklepowe wieszaki, bo przecież wypada, żeby do barszczu usiąść w odświętnym stroju. Więc może ta piękna sukienka z kokardą dla córki będzie odpowiednia? Na szczęście córka też tam była. Na szczęście nie jest przyzwyczajona do potakiwania i zaciskania zębów. Krótko i konkretnie moja 13-latka rozprawiła się z zaproponowanym przeze mnie strojem stwierdzając, że do wigilijnego stołu zasiądzie w ubraniu, które wybierze sobie sama. I z całą pewnością nie będzie ono miało ani jednej kokardy. Przy okazji przypomniała, że czerwonego barszczu nie cierpi, stanowczo woli zalewajkę. No i spytała o te moje święta. Strasznie się cieszę, że sporo sobie przypomniałam. Babcia obiecała, że - oprócz barszczu - ugotuje także zalewajkę. Po rodzinnym lepieniu pierogów skręcimy także sushi, bo wiecie dobrze, że nie każda nastolatka kocha karpie.
Cieszę się, że nastolatki są pyskate i zbuntowane. Przynajmniej ta moja. Bo nie może się doczekać świąt. | | | |
|